Świeżynka 17

Miałem w głowie zupełny chaos i jakoś nie mogłem się pozbierać z wilgotnego od nocnej rosy trawnika. Kompletnie oszołomiony, niezdolny do jakiejkolwiek konkretnej reakcji, biernie obserwowałem rozgrywającą się na moich oczach awanturę. Rozejrzałem się, ulica była ciemna i pusta. Nigdzie żywego ducha. Nikogo, kto pomógłby mi rozdzielić te dwa rozjuszone koguty.

Diabeł Ho po ataku na mnie zwrócił się do Czarnego. Jego mina wyraźnie sugerowała, że ma ogromną ochotę rozsmarować mężczyznę po ścianie pobliskiej kamienicy i tylko tkwiące w nim głęboko jakieś cywilizowane resztki powstrzymują go od krwawej masakry. Doskonale zdawał sobie sprawę, że jeśli uderzy, to już żadna siła nie powstrzyma go przed zatłuczeniem przeciwnika. Nawet z daleka widziałem płonącą w jego oczach wściekłość. Znając złą sławę prezesa, obawiałem się najgorszego. Kardiolog był smukły, wysportowany, ale nie wyglądał na osiłka zaprawionego w ulicznych walkach. O dziwo, nie cofnął się nawet o krok, tylko posłał swojemu rywalowi słodziuteńki uśmieszek, choć na pewno znał z gazet jego paskudną reputację.

– Lutek ma słabą technikę całowania. – Czarny coraz bardziej sobie grabił. Dosłownie aż mnie podniosło na równe nogi. Ale z niego łajza! Prosił się o śmierć! – Marny z ciebie nauczyciel. Gdybym to ja był z nim bliżej, już dawno przećwiczylibyśmy z połowę Kamasutry – zwrócił się do warczącego coś do siebie Nikolasa, który wyglądał dokładnie jak tygrys przed atakiem – spięte, naprężone mięśnie, wygięty grzbiet, zmrużone, oceniające odległość oczy. No normalnie zdesperowany samobójca.

– Zakroj jebało! – Wyprowadzony z równowagi prezes sypał paskudną rosyjską łaciną. – Nie mam zamiaru z tobą dyskutować. Zwycięzca bierze wszystko. – W okamgnieniu bez ostrzeżenia skoczył do przodu i wyprowadził cios pięścią. Coś jakby chrupnęło, prawdopodobnie żebro. Doktor nie zdążył się odsunąć, ale refleks miał jednak niezły.

– A to dla ciebie! – Zaatakował z szybkością kobry i zrobił prezesowi pod okiem okazałe limo, które od razu zaczęło puchnąć. Nie był taki zły w te klocki, jak myślałem.

– Szljucha! Nie w twarz! – Wyraźnie rozjuszył tym mężczyznę, który bardzo dbał o swój imidż. Tą przystoją gębą musiał uwieść niejednego podobnego do mnie naiwniaka.

– Następnym razem dobiorę się do tyłka Kwiatuszka. Ma naprawdę fajny, sam sprawdziłem. – Próbował zrobić z Nikolasa eunucha kolanem, ale mu się nie udało.  Zacząłem się zastanawiać, czy nie przyłączyć się do Horodyńskiego i przypieprzyć mu w ten niewyparzony ryj.

– Kakaszka! Śmiałeś go obmacywać?! – ryknął wściekle. – Giń! – Przerzucił mężczyznę zapaśniczym chwytem przez ramię. Czarny jednak nie dał się tak całkiem zwieść, podciął mu nieco nogi i obaj ciężko wylądowali na chodniku. Z rozbitych nosów płynęła krew. Zaczęła się bezpardonowa walka.

– A masz! – Zrobił kolejny siniak po drugiej stronie. – Teraz już nie jesteś taki piękny. A gdybym jeszcze złamał ci nos…

– Dwużopnyj karakan! Połamię ci te zboczone łapska! – Wycie doktorka, któremu właśnie wybił bark, musiało brzmieć dla niego niczym muzyka. Na kształtnych wargach pojawił się okrutny, wilczy uśmiech.

– Puszczaj, idioto, zapłacisz mi za to! Aaa….! – skowyczał z bólu Czarny, usiłując się wyswobodzić. – Kwiatuszki nie lubią brutali! – dodał mściwie.

– Starpjer!

Obecnie miałem przed sobą nie dwóch mężczyzn, ale rozwścieczone bestie, które zupełnie straciły nad sobą panowanie. Warczeli, gryźli, kopali niczym zwierzęta. Nigdy bym wcześniej nie przypuszczał, że wyjdzie z nich takie bydło. Tymczasem już i jeden, i drugi bez reszty się zapomnieli. Inteligenci, psiamać! Zaczęło robić się całkiem niebezpiecznie, to już nie była bójka, tylko mordobicie.

Zimny dreszcz popełznął mi po karku, coś podeszło do gardła. To mogło się naprawdę źle skończyć. Z jednej strony miałem ochotę ich tam zostawić, niech się pozabijają. Z drugiej znałem siebie, nigdy bym sobie nie wybaczył, gdyby któryś z nich mocno ucierpiał. W końcu ja robiłem tu za puszczalską księżniczkę albo, jak wolicie, kość niezgody.

– Przestańcie, do jasnej cholery! – wrzasnąłem, ale żaden nie zareagował. Byli już w takim amoku, że nie widzieli i nie słyszeli niczego wokoło. W tym momencie autentycznie się bałem. Nawet gdybym zadzwonił na policję, to zanim przyjedzie, zdążą już połamać sobie wszystkie gnaty. Pieprzony pech. Nie miałem pojęcia, co robić. Przewalali się po chodniku, w międzyczasie Horodyńskiemu udało się unieruchomić potężnym ciałem Czarnego. Ten był chyba już w kiepskim stanie, bo nawet się specjalnie nie szarpał. Nikolas ujął jego głowę oburącz, mając chyba zamiar uderzyć nią o betonowe płyty. Jeśli by to zrobił, z pewnością zabiłby go. Przerażony, uklęknąłem obok nich, trzęsąc się na całym ciele.

– Nikolas, nie. – Położyłem delikatnie rękę na jego zaciśniętej pięści. Była taka zimna i twarda, niczym wykuta z marmuru. Głaskałem ją powoli, sunąc palcami wzdłuż nabrzmiałych żył, wkładałem w to całe obolałe serce. Starałem się przechwycić rozjarzone gniewem spojrzenie, które z uporem mi umykało. – Nie rób tego, proszę… – odezwałem się najłagodniej, jak umiałem. Ani trochę nie byłem pewien, czy mnie posłucha. Wcześniej uznał mnie za winnego i z taką łatwością uderzył, że równie dobrze mógł to zrobić ponownie. Bałem się, ale nie miałem najmniejszego zamiaru ustąpić. Gdzieś w głębi duszy czułem, że jeśli się postaram, dotrę do jego dumnego, opancerzonego serca. – Nie jesteś taki, nie jesteś… To niemożliwe… – Zebrało mi się na płacz. Gorące łzy zaczęły kapać na nasze złączone dłonie. Moja jasna i drobna wyglądała przy jego tak krucho, jakby należała do dziecka. Poczułem, jak jego naprężone, przepełnione adrenaliną i opętane morderczym szałem ciało zaczyna się rozluźniać.

– Lutek…? – padło niespodziewanie miękko z jego wciąż wykrzywionych ust. Czarne oczy patrzyły na mnie znowu przytomnie, a dłonie puściły głowę doktora. – Ja…
Nie czekałem, co dalej powie, wystarczyło mi, że tym razem wygrałem. Musiałem natychmiast uciekać. Zdawałem sobie sprawę, że jeżeli patrząc na mnie tymi wilgotnymi, czarnymi ślepiami, w których dostrzegłem coś niepewnego, ciepłego i drżącego, poprosi o przebaczenie, to je dostanie. Nie rozumiałem, dlaczego mnie posłuchał, nie chciałem rozumieć. Myślenie o tym wzbudzało fale niechcianych emocji w mojej piersi. Nie pozwolę się ponownie opętać! Lutek, bądź mężczyzną, a nie pindzią! Poderwałem się na nogi.

– Nie chcę was więcej widzieć! Obu! –  rzuciłem i szybkim krokiem pomaszerowałem do domu. Zatrzymałem się za rogiem kamienicy, chcąc sprawdzić, czy nie zaczną od nowa się naparzać. Było mi bezgranicznie smutno i źle. Czułem ogromny ciężar w klatce piersiowej. Jak najbardziej miałem na myśli to, co powiedziałem. Żaden z nich nie był wart moich uczuć. Rozsądek od razu to zaakceptował, serce jednak było odmiennego zdania. Z wcześniejszych doświadczeń wiedziałem , jak trudno je nakłonić do kapitulacji.

– Wiesz, co jest fajne? – Dobiegł mnie jeszcze ochrypły głos Czarnego. Może bijesz się lepiej i jesteś genialnym biznesmenem. Jednak w sprawach uczuć bywasz strasznym głupkiem. Normalnie poziom przedszkola.

– Ja jebał twój dzien rażdzienia, łapiduchu! – odwarknął Diabeł Ho. Z jego głosu zniknęło jednak zdenerwowanie. Brzmiał raczej jak deklaracja o rozejmie.

– To nie koniec. Wygram, jestem tego pewny.

– Wałi odsjuda, bo zmienię zdanie i cię uduszę! A twój obrońca zwiał!

– Myślisz, że Lutek bronił mnie? – W głosie Czarnego brzmiało niebotyczne zdumienie. – Zmieniłem zdanie, nie przyjmą cię nawet do uczuciowego żłobka!

***

Wróciłem do pogrążonego w ciemnościach domu, na palcach przekradłem się przez piętro i tak jak stałem w ubraniu, wszedłem pod prysznic. Nie bacząc na nowe adidasy i markowe spodnie, puściłem ciepłą wodę, po czym zacząłem ryczeć w głos bez opamiętania. Czułem się najbardziej żałosnym Stokrotkiem w rodzinie, na ratunek było już za późno. Nie byłem urokliwym, złotookim kwiatkiem o białych płatkach, tylko małym, nikomu nie potrzebnym chwastem. Dotarło do mnie, że znowu beznadziejnie się zakochałem w wyjątkowo paskudnym draniu, niewiele lepszym od Andy’ego. Miał głęboko w rosyjskiej dupie mnie i moje uczucia. Najważniejsza była urażona duma Jego Wysokości Prezesa.

Kiedy już przemokłem do suchej nitki i zacząłem cały dygotać, rozebrałem się i wyszedłem z kabiny. Otulony puchatym szlafrokiem Wiśki (to też wina jej molędzenia, ciągle namawiała mnie na randki i wyśmiewała brak faceta), poczłapałem do swojego pokoju. Miałem nadzieję, że nikt mnie nie usłyszał. Nie chciałem tłumaczyć się rano rodzinie ze swojego humoru. Znowu zaczęliby na mnie chuchać, skoro byłem taką naiwną ciotą i ponownie dałem się wydymać. Akurat miałem wejść pod kołderkę, kiedy mój wzrok padł na bilecik przypięty do róż, przysłanych ostatnio przez tego chama Nikolasa. Zasuszone kremowe płatki, zatknięte za lustro, nadal wydzielały subtelną woń.

Choć się mało znamy, mało wiemy o sobie
To jednak zdążyłem zauroczyć się w Tobie.
I chociaż nie mogę ciągle patrzyć w Twoje oczy
Śnić będę na pewno o Tobie każdej nocy.
I wspominać bez końca chwile razem spędzone,
Bo w moim sercu królują teraz tylko one…

 

Te romantyczne wersy, zamiast wzbudzić we mnie po raz kolejny wzniosłe emocje, czarowne miłosne uniesienia, zapaliły w duszy płomień całkowicie innego rodzaju. Nie miałem najmniejszego zamiaru znowu dawać się komuś poniewierać, najwyższy czas zmądrzeć! Koniec z tym! Lutek Słodki Naiwny Kwiatuszek umarł! Znokautowała go jednym ciosem zazdrosna łapa Diabła Ho.

– Ty egoistyczna, ruska gnido!!! – wrzasnąłem i zamaszystym ruchem strąciłem na podłogę kwiaty i karteczkę. Zacząłem mściwie deptać po nich bosymi stopami. A masz! Zostanie z ciebie miazga! Z zapamiętaniem wcierałem w dywan hołubione wcześniej pamiątki. Co by ci się stało, porywcza świnio, jakbyś mnie zapytał, o co chodzi? Jak śmiałeś o mnie tak źle pomyśleć! Zwalałem na podłogę kolejne rzeczy, przy okazji targając na strzępy wszystko, co przypominało mi o Nikolasie. Po kwadransie takiej rewolucji stałem zdyszany i czerwony na środku pokoju, który teraz przypominał pobojowisko. Paradoksalnie poczułem się lepiej, o niebo lepiej. Rozległo się ciche skrobanie do drzwi i w szparze ukazała się rozeźlona twarz Wiśki.

– Odpieprzyło ci na amen?! Jest druga w nocy, niektórzy od rana pracują! -zawarczała, mrużąc oczy na widok swojego szlafroka na mojej dygocącej ze złości osobie. Oceniła krótkim, współczującym spojrzeniem chlew w mojej sypialni i natychmiast złagodniała. Chociaż się z tym dobrze kryła, też miała miękkie serce.

– Milcz! Ani słowa! – Zamierzyłem się na nią kapciem. Uciekła, nic nie mówiąc. Moja sister bywała całkiem bystra, chyba doszła do słusznego wniosku, że z pieklącym się świrusem nie ma sensu się użerać. Z mściwym rechotem skopałem całe śmietnisko pod ścianę i migiem rzuciłem się na łóżko. I wierzcie lub nie, spałem jak zabity.

***

Rankiem obdarzyłem lustro wrogim spojrzeniem. Powinno mieć dla swojego właściciela więcej względów. Wyglądałem jak typowa ofiara losu: czerwone oczy, niemożliwie skołtunione włosy i dokładnie odbita na policzku łapa Nikolasa. Wszystkie pięć palców tego przedstawiciela piekła było w całości widocznych. Niech go jasny szlag! Oby doktorek złamał mu ten arystokratyczny nos! Poprzedniej nocy nie zdążyłem zrobić dokładnej obdukcji.

Na szczęście w domu wszyscy oprócz Wiśki nadal spali. Mogłem się niepostrzeżenie wymknąć, oszczędzając sobie wysłuchiwania komentarzy. Z ponurą miną udałem się do pracy. Przed drzwiami szpitala zobaczyłem… No, zgadnijcie kogo? Oczywiście, że tego boksera z bożej łaski, samego Diabła Ho we własnej osobie. Duże, ciemne okulary nie były w stanie ukryć malowniczych sińców pod oczami i brzydkiej opuchlizny (szkoda, że Czarny nie przypieprzył mu mocniej, bojowy nastrój bynajmniej mnie nie opuścił), deformującej niestety nadal pociągającą gębę.

– Lutek. – Ruszył w moją stronę, a ja zacząłem się cofać z odrazą wypisaną na twarzy. – Porozmawiajmy wieczorem.

– Jeśli podejdziesz bliżej, zacznę krzyczeć! – Chciałem odwrócić się i zwiać, ale złapał mnie za ramię.

– Nie wygłupiaj się, przecież nic ci nie zrobię. – Ujął mój podbródek palcami. TYMI palcami.

– Też tak myślałem. Wydawało mi się nawet, że coś nas łączy – rzuciłem złośliwie, wyzywająco patrząc mu w oczy. – Ale sam widzisz efekty. -Podniosłem głowę, by mógł się lepiej przyjrzeć skutkom swojej porywczości. Zmieszany spuścił wzrok.

– Proszę, wybacz… – zaczął niepewnie, przestępując z nogi na nogę. Zawstydzony, żałujący tego, co zrobił Diabeł Ho? Nigdy w to nie uwierzę. Życie to nie bajka. – Ale sam przyznaj, że wyglądaliście wyjątkowo podejrzanie. To się nigdy więcej nie powtórzy.

– Naturalnie, że nie, bo to nasza ostatnia rozmowa. – Zacząłem się zawzięcie szarpać. Posykiwał z bólu, ale uparcie mnie trzymał. – Puszczaj albo wezwę ochronę!

– Ale…

– Ratunku, zboczeniec! – zacząłem krzyczeć na całe gardło. Wnet nadbiegli uzbrojeni w pałki i paralizatory strażnicy w czarnych mundurach. Mnie dobrze znali, więc zażądali dokumentów od prezesa. Na szczęście nie wszyscy w naszym miasteczku czytali plotkarskie portale i znali Jego Kasiastą Wysokość.

– Dowodzik! – Wyższy z mężczyzn uwolnił mnie z łap Nikolasa i zasłonił swoją rosłą sylwetką. – Pan może już iść do pracy. Zajmiemy się tym natrętem. -Zadarłem nos, obdarzyłem prezesa pogardliwym spojrzeniem i poszedłem do szatni. Może w końcu dostanie solidny mandat za zakłócanie porządku? Albo go zapuszkują? Z tą miłą wizją w głowie wszedłem na SOR.

To jednak nie był mój szczęśliwy dzień, zła passa trwała nadal. Moi byli konkurenci wytrwale mnie prześladowali. Zamyślony, omal nie staranowałem Czarnego, siedzącego na sali chirurgicznej z ponurą miną. Wyglądał znacznie gorzej niż Nikolas, a już na pewno jęczał o wiele głośniej i bardziej widowiskowo. Uwijały się wokół niego Renia i Gosia, a Kozłowski poprawiał mu na barku usztywniający opatrunek. Obdarzył mnie badawczym spojrzeniem, malowniczy siniec nie umknął jego uwadze.

– Tobie też udzielić pomocy? – Wskazał na sąsiednie krzesło obok stolika zabiegowego.

– Obejdzie się – fuknąłem niezbyt grzecznie. Na pewno nie będę obsługiwał Pana Gadziego Języka. Niech mu ta łapa odpadnie.

– Więc potrzymaj… – Chciał, abym przytrzymał rękę kardiologa, który był zielony z bólu i cały czas pojękiwał.

– Niby co? – Zrobiłem wielce zdziwioną minę. – Nikogo tu nie widzę. A przynajmniej nikogo, kto choć trochę przypominałby człowieka. – Jestem pielęgniarkiem, a nie pomocnikiem weterynarza! Ku zdumieniu wszystkich odwróciłem się na pięcie i poszedłem do pokoju socjalnego, gdzie spokojnie odpakowałem kanapkę. Zamiast jednak jeść, zgrzytałem tylko zębami. Oby zgnił, parszywy szyderca, nie będzie już mógł nikogo obmacywać

…………………………………………………………………………

Betowała Kiyami

Słownik rosyjskich przekleństw:

Dwużopnyj karakan – dwudupny karaluch

Zakroj jebało! – zamknij pysk

Szljucha! – szmata, dziwka

Wałi odsjuda – spadaj, spieprzaj

Kakaszka – gówniany człowiek

Starpjer – stary zbok

Ja jebał twoj dzien rażdzienia – pierdolę dzień twoich narodzin

Świeżynka 16

Kiedy emocje opadły, nie było mi już do śmiechu. Czarny potrafił być niebezpieczny i z pewnością zaplanuje odwet. Na szczęście wybiła już godzina dziewiętnasta, co oznaczało, że mogę wrócić do domu. Zadzwoniłem jeszcze z komórki do dziewczyn, wykręciłem od zdawania raportu jakąś głupotą i rzuciłem się do ucieczki. Jak każdy sprytny zbieg zapewniłem sobie w międzyczasie wsparcie w osobie Nikolasa. Przebrałem się błyskawicznie, po czym w dzikim pędzie wpadłem na parking. Jeśli teraz udałoby mi się umknąć, to w perspektywie miałem trzy dni grafikowego wolnego. Cała nadzieja w tym, że Czarny nie był pamiętliwy. Po tym czasie może trochę ochłonie i nabierze dystansu do całej sprawy.

Odetchnąłem z ulgą na widok znajomej limuzyny. Mój ulubiony prezes siedział na masce i ćmił paskudne, kubańskie cygaro, którego zapachu wprost nie znosiłem. Zupełnie nie pojmowałem, czym ci koneserzy tak się zachwycali. Podszedłem po cichu od tyłu, chcąc go zaskoczyć. Ledwie jednak wyciągnąłem łapkę po śmierdziela w jego ustach, znalazłem się w niewoli silnych ramion.

– Bawisz się w ninja? – zamruczał w moją szyję i znienacka wpił się ustami w najwrażliwsze miejsce tuż za uchem. Przeszedł mnie prąd, zupełnie jakbym nagle został podłączony do gniazdka o wysokiej mocy. Oszołomione ciało wtuliło się w tego cwaniaka bez udziału mojej woli.

– Phy… – prychnąłem, odsuwając się od niego z niejakim trudem. – Śmierdzisz…

Z każdą spędzoną razem godziną, z każdym dniem  przywiązywałem się do niego coraz bardziej, choć ostrzegawcze dzwonki biły mi w otumanionym mózgu na alarm. Podniosłem głowę, by napotkać jego rozjarzone, głodne spojrzenie.

– Przestanę je palić, ale nie za darmo. – Ani na moment nie oderwał ode mnie wzroku. Uwięził tymi czarnymi ślepiami o wiele skuteczniej, niżby spętał żelaznymi łańcuchami – pełna hipnoza i podatność na wszelkie, zwłaszcza całuśne sugestie. Oj Lutek, Lutek… Jesteś naprawdę słabym facetem.

– Akurat ci uwierzę… – Usiłowałem zachować resztki godności i nie zacząć się o niego ocierać. Andy zniknął gdzieś we mgle, zastąpiony przez tego przystojnego, bałamutnego drania. – Jesteś okropnie interesowny. – Kątem oka zobaczyłem zbliżającego się kardiologa ze słuchawkami na szyi i mokrymi włosami, którego mina nie wróżyła niczego dobrego. Przeraziłem się nie na żarty, w desperacji wgryzłem się niczym wampir w usta Nikolasa, według przysłowia ,,atak jest najlepszą obroną”. Korzystając z zaskoczenia mężczyzny (Luciu… nabierasz wprawy, jeszcze z pięćdziesiąt lat i będzie z ciebie nowy Dziadunio Stokrotka), wciągnąłem go do samochodu i zatrzasnąłem drzwi tuż przed nosem pieniącego się doktorka. Limuzyna ruszyła z piskiem opon, a ja odetchnąłem z ulgą. Niestety, nie na długo. Uwolniłem się od jednego adoratora, by wpaść w ramiona drugiego, o wiele niebezpieczniejszego, zważywszy na moją słabość do niego.

– A więc stąd ten nagły przypływ czułości? – Prezes wyjrzał przez okno. Mój manewr nie pozostał bynajmniej niezauważony (eh… daleko mi do dziadunia…). Na nieszczęście ciężko było go zwieść, był strasznie spostrzegawczym skurczybykiem. – Co zrobiłeś temu bałwanowi w kitlu?

– Niby ja? – Zatrzepotałem niewinnie rzęsami. – Czy ja ci wyglądam na kogoś, kto śmiałby się przeciwstawić szpitalnemu bóstwu?

– Więc dlaczego gonił cię z mokrymi kłakami, szczękając z zimna zębami? – Drań podniósł do góry eleganckie łuki brwi i znowu się do mnie przysunął. Stykaliśmy się bokami na całej długości, a ja już nie miałem dokąd zwiać – nie żebym bardzo chciał. Diabeł Ho jak zwykle wyglądał niczym z żurnala, pachniał niczym pokusa (cholerne cygaro wywietrzało akurat, jak było potrzebne) i robił mi z mózgu sieczkę.

– Ech… – westchnąłem markotnie na widok mojego odbicia w lusterku. Gdzie mi tam do jego wysokości prezesa. Wyglądałem, jakby mnie coś przejechało, nawet koszulkę miałem krzywo zapiętą. – Trochę go ostudziłem i tyle… Bywa nachalny. – Nie chciałem niczego więcej tłumaczyć, Nikolas aż nazbyt chętnie wprawiał pięści w ruch.  Na szczęście nie wyglądał na zbytnio wkurzonego, jego oczy migotały. Wolałem uniknąć karczemnej awantury między nimi dwoma. Sucha by mnie powiesiła na najbliższym słupie, gdyby przeze mnie uszkodzono jej cennego kardiologa.

– Śmiał cię dotknąć? – Brwi prezesa natychmiast groźnie się zmarszczyły. – Myślę, że stać tego obmacywacza na nowe zęby. – Otworzył okienko oddzielające nas od szofera.

– Och… – zdołałem jedynie wydusić. Nie spodziewałem się takiej nagłej zmiany frontu. W jednej chwili ze mnie żartował, a w drugiej chciał urządził masakrę.

– Pojedziesz ze mną na ten weekend do spa? – zapytał, kompletnie zbijając mnie z tropu. Wytrzeszczyłem oczy i otwarłem niemądrze usta. Spodziewałem się raczej ryku wściekłości i rozkazu zatrzymania samochodu.

– E…? – mój głos nieco drżał. Nie było sensu drażnić go jeszcze bardziej.  – Yy… Jasne… – zgodziłem się bez zastanowienia, zadowolony z nowego, bezpieczniejszego tematu.

– No to jesteśmy umówieni, mój ty kwiatuszku. – Wyszczerzył do mnie białe zęby, a ja dopiero teraz się zorientowałem, że zostałem wykiwany. – Mam nadzieję, że dasz mi uszczknąć kilka tych aksamitnych płatków. – Zmierzył mnie gorącym spojrzeniem, zatrzymując się znacząco na co bardziej obiecujących punktach.

–  Że co proszę? – wyjąkałem, szczypiąc się w udo. Lutek, ty idioto – byłeś kretynem, jesteś kretynem i zapowiada się, że nim pozostaniesz do końca życia. Ten facet pożre cię żywcem, stracisz nie tylko płatki, ale również listki i korzonki. Zacisnąłem nogi i obciągnąłem bluzę, oblewając się rumieńcem.

– Nie bój się, zaczniemy powoli… – szeptał mi do ucha, a ja drżałem coraz mocniej, niczym wilgotna od rosy trawa, gładzona podmuchami południowego wiatru. – Najpierw zajmę się miękkim środkiem. – Dotknął czubkiem palca moich ust, które w magiczny sposób się otworzyły. – Potem będę pieścił każdy ciepły kawałek twojej skóry. – Smukłe dłonie zsunęły  się wzdłuż moich ramion aż do linii bioder. – By w końcu… – Znalazł się stanowczo za blisko strategicznego miejsca. Ukłucie znajomego lęku nieco mnie otrzeźwiło. Zorientowałem się, mimo pokrywających grubą warstwą mój rozsądek rozkosznych oparów, że samochód stoi już od dłuższej chwili.

– Aaa…! – wrzasnąłem niczym opętany, zamachałem rękami, jakbym odganiał demona i jak poparzony wyskoczyłem z samochodu. Pognałem do bramki ścigany chichotem wrednego Nikolasa, który tak podstępnie zwabił mnie w zasadzkę. Wyglądało na to, że czeka mnie niezapomniany weekend. Jedyna nadzieja w dziaduniu. Poskarżę się na prezesa, a nuż uniknę konsumpcji, której z jednej strony się obawiałem, a z drugiej tak bardzo pragnąłem. Sam siebie przestałem rozumieć.

***

W domu wypiłem butelkę mocno schłodzonej wody mineralnej, ponieważ byłem dziwnie rozpalony i czułem niesamowitą suchość w ustach, które gwałtownie domagały się nawilżenia, najlepiej drugimi ustami. A kysz, szatanie, a raczej Diable Ho! Naprawdę byłem opętany.

Po kwadransie hiperwentylacji nieco ochłonąłem, pacnąłem się kilka razy w łepetynę (podobno wstrząsy są w takich wypadkach wskazane) i przypomniałem sobie o swojej roli detektywa. Założyłem skórzaną kurtkę i ciemne okulary, aby dopasować się wizualnie do sytuacji. Postanowiłem odwiedzić moich kuzynów w barze Pod Kogutem, ponieważ to właśnie z nimi mój brat wyjechał do USA. Miałem zamiar wyciągnąć ich na zwierzenia. Po pijaku byli całkiem rozmowni, a dzisiaj był akurat dzień zamknięty, kiedy uzupełniali zapasy i sprzątali. Zrobiłem smutną minkę i wkroczyłem do miejscowej mordowni.

– Co jest grane, maluchu? – U Wieśka, który akurat taszczył skrzynki z piwem, włączył się instynkt opiekuńczy. Ubrany w kusą koszulkę prezentował się nader zachęcająco. Na napiętych, pod sporym ciężarem  plecach, zaznaczyły się smakowite mięśnie. Gdyby nie był Stokrotkiem, to… Boż… Bożenko… Stałem się napalonym zboczeńcem, a wszystko to wina cholernego prezesa!

– Dziadek się nade mną znęca, praca jest do bani, nikt mnie rozumie… – zacząłem płaczliwie, siadając przy ladzie. Położyłem na niej głowę, zupełnie jakbym czekał na ścięcie i zakończenie mojej marnej egzystencji.

– Czego on tak miauczy? – Barman Władek był nieco mniej empatyczny, za to postawił mi przed nosem solidny kufel piwa z sokiem malinowym. Dobrze wiedział, że za nim przepadałem, ale wstydzę się pić przy obcych, żeby nie wzięli mnie za mięczaka.

– Nikt mnie nie kocha… Nawet kuzyni nie chcą się ze mną napić… – zaszlochałem widowiskowo. Natychmiast usiedli po moich obu stronach z zaniepokojonymi minami. Powinienem dostać Oskara, stanowczo marnuję się jako pielęgniarek.

– No dobra, właściwie skończyliśmy robotę, więc matka nie będzie się czepiać. – Wiesiek nalał sobie solidną porcję whiskey, to samo zrobił jego brat. – Co cię gryzie? Ta sprawa ze swatami jest naprawdę paskudna.

– Nie, z tym sobie jakoś radzę. Martwię się czymś innym… – Pociągnąłem maleńki łyczek przez słomkę. To oni mieli się upić, nie ja.

– Wiesz, że my zawsze ci pomożemy… – Klepnął się w imponującą klatę Władek. Dlaczego ja nie odziedziczyłem ani odrobiny ich seksapilu? Eh, życie… Pomacałem swoją mizerną pierś.

– Przemek dziwnie się zachowuje, od powrotu z USA jest jakiś nieswój. Zalicza facetów niczym filmowy lowelas, a kiedy nikt nie widzi, patrzy smętnym wzrokiem w przestrzeń. – Trochę podkoloryzowałem, ale co mi tam. Muszę na coś złapać te dwie rybki, a może raczej rybali. Nie wiem, jak brzmi rodzaj żeński… No co, z polskiego miałem tróję! Czas mijał bardzo szybko, a kuzynowie pili już po czwartej szklaneczce. – Miał tam jakieś problemy? Coś z dziewczynami, bo teraz omija je niczym trędowate.

– Wiesz… hm… – zaczął plątać się w zeznaniach Wiesiek. – Była taka jedna czarnulka…

– Zamknij ryja! – warknął na niego barman i walnął mocno w solidny kark. – Powinieneś zapytać Przemka, przysięgliśmy milczeć.

Niestety nawet na bani byli Stokrotkami z krwi i kości. Honor nie pozwalał im zdradzić tajemnicy przyjaciela, nawet jeśli było to dla jego, no nie czarujmy się, mojego też, dobra. Pozostało mi wybadać braciszka niecnotę. Nie miałem jednak zbytniej nadziei, że czegoś się od niego dowiem. Ten ruchający wszystko zboczeniec był o wiele sprytniejszy od właścicieli mordowni. Jedno było pewne, coś ważnego wydarzyło się w USA i dla spokoju mojego rozkojarzonego ostatnio bardziej niż zwykle ducha oraz jeszcze bardziej ogłupiałego ciała, musiałem się dowiedzieć co. Ogarnęły mnie jakieś nieprzyjemne przeczucia. Zapiąłem pod szyją kurtkę, bo nagle zrobiło się jakoś chłodniej. Nieco chwiejnym krokiem wróciłem do domu.

***

Miałem pecha, bo rodzinka jadła właśnie mocno spóźnioną, zapewne z winy wiecznie zabieganej matki, kolację. Kiedy gestem posiadacza świata z przyległościami rzuciłem na wieszak kurtkę i spłynąłem na krzesło, popatrzyli na mnie podejrzliwie i zaczęli węszyć. Cztery Stokrotkowe nosy ustawiły się w pozycji bojowej, nie miałem więc żadnych szans na uniknięcie konfrontacji. Skoro wszyscy zebrali się w komplecie, postanowiłem wykorzystać swój stan, udając bardziej pijanego, niż byłem w istocie.

– Gdzieś ty się tak załatwił? – Przemek pokręcił głową nad moją słabością, sam mógł wypić flachę żytniej bez uszczerbku na zdrowiu.

– Tobie wolno się szlajać, a mnie nie? Jestem dorosły! – mamrotałem pod nosem, błądząc ręką po stole w poszukiwaniu kompociku. – Zrobiliśmy sobie z kuzynami wieczór wspomnień. Podobno w Stanach nie takie rzeczy wyprawialiście. – Zdradzi coś, nie zdradzi, ale spróbować warto.

– Ty, dziecko, idź lepiej do łóżka. – Mama stanowczo zabrała mi dzbanek z sokiem truskawkowym. – Porzygasz się, jak to wypijesz. – Tymczasem dziadunio z uśmieszkiem czytał gazetę, jakby rodzinna awantura go nie dotyczyła.

– Wcale nie. – Zachybotałem się na krześle. – Nie pozwoliłaś mi tam jechać, że niby byłem za młody, a oni zamiast się uczyć, podrywali panienki. Zwłaszcza brunetki. – Mrugnąłem do brata, który nagle pobladł i wstał od stołu.

– Co te dwa głupki ci tam nazmyślały?! – zawarczał. Oj, brachol wyraźnie miał coś na sumieniu. Muszę go sprowokować, tylko jak to zrobić…

– E… t-takie tt-tam… – zacząłem się jąkać, jakby mi język skołowaciał. – Ponoć rwaliście wszystko, ale to tobie trafiła się najlepsza zdobycz. Nieziemsko piękna i nieźle nadziana… – urwałem nagle i teatralnie zatkałem sobie usta ręką. – Ale cii… to podobno jakaś tajemnica.

– Ja ich oskalpuję! – Przemek założył w pośpiechu bluzę i poleciał do drzwi niczym gradowa chmura gnana huraganem. Odczekałem kilka minut i potoczyłem się za nim. Podsłuchiwanie było niehonorowe, ale tylko tak mogłem się czegoś dowiedzieć.

– A ty gdzie leziesz taki zawiany?! – usłyszałem jeszcze za sobą głos wkurzonej matki. Na szczęście została zatrzymana i zagadana przez dziadunia, który chyba zorientował się w całej farsie. Normalnie kocham tego staruszka, przynajmniej czasami.

***

Moje szczęście na tym się jednak skończyło. Na dworze było już zupełnie ciemno, nieliczne latarnie słabo oświetlały drogę. Wiał halny, gnając przed sobą zebrane z całej okolicy śmieci. Pojedynczy, zziębnięci przechodnie śpieszyli się do swoich domów. Ja zaś biegłem do baru  Pod Kogutem, otulony puchatą kurtką, nie bardzo zważając na otoczenie. Przez swoje gapiostwo oraz szumiące mi nieco w głowie procenty, wyrżnąłem nosem w czyjąś klatę. Podniosłem oczy i z przerażeniem zobaczyłem uśmiechniętą cynicznie gębę Czarnego.

– Nosz kurwa, jestem chyba przeklęty! – wymamrotałem, rozcierając stłuczoną facjatę. Wytwornie zemdleć z bólu, udać zalanego w trupa czy ratować się ucieczką? Żadna z tych opcji nie wyglądała zbyt zachęcająco.

– O proszę! Nawet sideł nie musiałem zastawiać. – Doktor był wyraźnie uradowany, ale w jego oczach widziałem niepokojące iskierki. Widać podjął jakąś decyzję i miał zamiar się jej trzymać.

– Może pogadamy innym razem, już późno. – Próbowałem się wycofać, ale natychmiast zostałem stanowczo złapany za ramiona. Na domiar złego się potknąłem i wylądowałem twarzą na jego kościstym obojczyku. Będę mieć jutro paskudne sińce. Złapałem go za szyję dla równowagi. Wykorzystał sytuację, chwytając mnie mocno jedną ręką za tyłek, a drugą za tył głowy. Nie mogłem się zbytnio ruszyć. Był silniejszy, niż na to wyglądał.

– To się nazywa mieć farta. Powetuję sobie wszystkie straty, mały uparciuchu! – Żarty się skończyły. Naparł na mnie pożądliwymi ustami, jednak w ostatniej chwili udało mi się odwrócić głowę i trafił jedynie w kącik.  – Puszczaj, chamie! – chciałem krzyknąć, ale mój głos został stłumiony. Kiedy niebacznie otworzyłem buzię, ten wdarł się bezczelnie do środka swoim jęzorem. Miałem ochotę go obrzygać. Przygotowałem kolano do ciosu, mając złośliwy zamiar zrobić mu między nogami paskudną jajecznicę. Starałem się zachować zimną krew i nie ulec ogarniającej mnie powoli panice. Za naszymi plecami zatrzymał się z piskiem opon samochód. Błagałem wszystkie bóstwa mojej matki, by był to jakiś znajomy. Ktoś szarpnął mnie za ramię, wyrywając z rąk rozochoconego doktorka, który jakoś nie zauważył, że nie odpowiadam na jego końskie zaloty.

– Kogo ja tutaj widzę! – zabrzmiało wyjątkowo chłodno i szyderczo. Miałem przed sobą ostatnią osobę, którą chciałbym ujrzeć w tej sytuacji. Twarz Nikolasa przypominała zastygłą przed wiekami lodową rzeźbę, ani odrobina emocji nie pojawiła się w czarnych oczach.

– Ja… m-my… – wyjąkałem nieporadnie. Zacząłem się bać. Ulica była zupełnie pusta, bo było już koło północy. Czarny nie miał z prezesem szans w bezpośrednim starciu, zasłużył z pewnością na lanie, ale nie na egzekucję. Widziałem, jak smukłe dłonie, które tak podziwiałem, zaciskają się w pięści.

– Widzę, że jak najbardziej wy… Lubisz grę na dwa fronty? Im więcej sponsorów, tym lepiej? – Zamiast, jak się spodziewałem, do doktora, zwrócił się do mnie. Wyglądał przerażająco. Zamienił się w kogoś, kogo nie znałem i nie chciałem poznać – w Diabła Ho ze znanych mi kronik policyjnych, rozdającego bezlitosne ciosy swoim przeciwnikom, łamiącym im kości i czyniącym kalekami na całe życie. Nikt tak dobrze nie zna ceny zdrowia jak pracownik służby zdrowia. Dla mnie osoba świadomie stosująca przemoc i w ten sposób rozwiązująca swoje problemy była kimś godnym najwyższej pogardy. Dlaczego dopiero teraz dostrzegłem, z kim mam do czynienia? Dlaczego nie docierało do mnie, jak bardzo zepsuty i zły jest Nikolas? Czyżby wystarczyła przystojna gęba, żeby uciszyć moje serce i rozum? Przysłowia chyba nie kłamały, twierdząc, że najczęściej używana głowa mężczyzny jest w spodniach. Jak łatwo wydał na mnie wyrok, nawet nie próbując dociec, co rzeczywiście się wydarzyło. A podobno tak mnie lubił. W takim razie co robił osobom, których nie lubił, a które stanęły mu na drodze? Zadygotałem. Cała krew odpłynęła mi z twarzy, musiałem być blady niczym chusta. Poruszyłem ustami, ale nie padło z nich ani jedno słowo. Nie miałem mu już nic do powiedzenia. Zrobiłem krok do tyłu i w tym momencie zaatakował z szybkością błyskawicy. Otrzymałem z otwartej dłoni solidny policzek, aż zatoczyłem się na płot za moimi plecami. Zamknąłem oczy, bo zakręciło mi się w głowie. Kolejny raz się zawiodłem, na sobie oraz na mężczyźnie, który mógłby zostać dla mnie kimś naprawdę ważnym. To, że podniósł na mnie rękę, przesądziło o moich uczuciach.

………………………………………………………………………………………

betowała Kiyami

Znamię Ciemności 44

Rajit obudził się o świcie z paskudnym bólem głowy. Coś uporczywie wbijało mu się w tyłek. Pomacał wokoło rękami; leżał na prostej, słomianej macie, szorstkiej i pełnej wystających źdźbeł. Ze zdumieniem powiódł oczami po kamiennych ścianach i maleńkim, zakratowanym okienku pod samym sufitem, które przepuszczało niewiele światła. Najwyraźniej znajdował się w zamkowych lochach, o czym świadczyły szkarłatne żyłki, pulsujące w grubym murze.
– Co do cholery…? – Usiłował odtworzyć w myślach poprzedni dzień. Świadomość wracała powoli. Przed jego oczami przewijały się kolejne sceny, a serce zaczęło tłuc się boleśnie w piersiach. Przypomniał sobie żal i rozpacz w pięknych oczach Chandiego. Swoją bezpośredniością złamał mu serce i teraz miał ochotę strzelić sobie w pysk. Nie miał najmniejszego zamiaru zrezygnować z męża, kochał go ponad wszystko na świecie. To te nowonarodzone stworzenie stanowiło problem. Słowo dziecko jakoś nie mogło przejść mu przez gardło. Na myśl o nim znowu poczuł gniew i zawód. Nadal sądził, że byłby w stanie przekonać elfa do oddania ślepego potworka. Jeśli nie chciał przekazać go Egzekutorom, to chociaż do Ochronki, która powstała właśnie dla takich mutantów. Następny potomek na pewno byłby spełnieniem marzeń obojga, wampirom nigdy nie rodziło się dwoje kalek, przynajmniej nie znalazł o tym wzmianki w Kronikach Amalendu, które przecież uważnie studiował. Podniósł się z podłogi i zaczął bębnić w drzwi pięściami.
– Halo! Jest tam ktoś?
Uznał, że musi przeprosić Lakshmana za wczorajsze zachowanie. Zupełnie stracił nad sobą kontrolę, co zdarzało mu się niezmiernie rzadko. Miał też nadzieję, że przyjaciel podpowie mu, jak ugłaskać Chandiego i nakłonić do zmiany zdania. W tym wypadku jego czułe, szlachetne serce nie mogło zdziałać niczego dobrego. Jaki sens miało przywiązanie się na całe życie do bezrozumnej, niewidomej istoty, która pewnie nawet nie będzie odróżniała jednej osoby od drugiej? Temu czemuś na pewno wszystko jedno, kto się nim opiekuje, grunt, że ma pełny brzuch i ciepły kąt. Mąż z powodu odmiennej rasy często nie rozumiał wampirzych zwyczajów, opartych na starych, mądrych tradycjach. Teraz widział, że być może nie miał racji, forsując prawo o mieszańcach. Koniecznie trzeba będzie je zmodyfikować i wprowadzić poprawki. Nie należało lekceważyć doświadczeń przodków i powoływać na świat rzeszy mutantów. Ojciec zawsze opowiadał mu o jakimś kuzynie, którego oddano do Ochronki, podobno nie mówił, tylko piszczał niczym dzikie zwierzątko. Nikt nie potrafił się z nim porozumieć, mazał po ścianach kredkami jakieś koślawe obrazki. Rodzina od razu wyrzekła się odmieńca, choć nie skąpiła pieniędzy na jego utrzymanie i opiekę.

Do zszokowanego Rajita nie docierało, że przecież sam odstąpił od starych zasad i wbrew rozsądkowi poślubił elfa. W związku z tym powinien się liczyć z konsekwencjami takiego małżeństwa, o których wszyscy wiedzieli, nigdy jednak nie mówili o nich głośno. W Amalendzie to był temat tabu. Wampir w swoim pokrętnym rozumowaniu kompletnie rozgraniczał te dwie sprawy – związek z Chandim i narodzonego. Dla niego pustooki potworek z ukochanym mężem miał niewiele wspólnego. Ot, nieprzyjemny problem, który trzeba było szybko rozwiązać. Trwając w swoim uporze i zaślepieniu, wampir nie chciał dopuścić do siebie myśli, że ta maleńka, pokrzywdzona przez los istotka była jednak jego synem. Odpychał od siebie tę myśl, skupiając się całkowicie na elfie, bez którego nie wyobrażał sobie życia. Chwile, kiedy razem nucili rosnącej w jego łonie kruszynie, zupełnie wyleciały z jego pamięci, wyparte przez rodową dumę.

Tak to już niestety bywa, że co innego zaakceptować odmienność u innych, a co innego na własnym podwórku. Rajit był tego najlepszym przykładem. Sam sponsorował wiele organizacji działających na rzecz mieszańców, przytakiwał wielkodusznie wszystkim, którzy mówili o nich z szacunkiem jako o cennych mieszkańcach Amalendu, wiele wnoszących do kultury kraju. Politykował i agitował na ich rzecz, nie mając z nimi bezpośredniego kontaktu i dość powierzchownie znając ich problemy. Niestety kompletnie zawiódł, gdy przyszło mu okazać tolerancję we własnym domu.

Na korytarzu rozległy się ciężkie kroki. Zwabiony hałasem strażnik otworzył drzwi celi, obdarzając posępnym spojrzeniem wampirzego lorda, który w tej chwili nie przedstawiał się zbyt imponująco w pomiętym, pełnym źdźbeł słomy ubraniu i z podbitym okiem. Bardziej przypominał menela z pobliskiej karczmy po ciężkiej, pełnej pijaństwa i ekscesów nocy.
– Na co się gapisz? Wypuść mnie! – warknął do stojącego w progu mężczyzny.
– Jego Wysokość czeka na pana w gabinecie. – Strażnik zmierzył więźnia pogardliwym wzrokiem. Plotki o zachowaniu Rajita i kalekim dziecku lordowskiej pary rozeszły się po kraju z prędkością światła. Sam miał niedosłyszącą córeczkę, która była jego najsłodszym promyczkiem. Dla niego stojący przed nim obrażony na cały świat facet, stał w hierarchii niżej od robaka.

***

Nirmal kołysał w ramionach swojego chrześniaka, który ucichł, jak tylko pogładził kędzierzawe włoski. Intensywnie myślał, jak pomóc przyjacielowi w tej dramatycznej sytuacji. Z opowieści elfa wyłaniał się obraz Rajita, jakiego nie znał i nie chciałby poznać.  Nic nie wskazywało na to, że był takim zadufanym w sobie idiotą o dziwacznych, rasistowskich poglądach z zamierzchłej przeszłości. Chandi postawił sprawę jasno, nie chciał mieć z nim już do czynienia, pragnął jedynie w spokoju wychować swoje dziecko. W jego oczach wampir wszystko stracił, przekreślił piękne chwile, które razem spędzili, odwracając się od ich wspólnego dziecka tylko dlatego, że było chore oraz wymagało większej opieki i troski.

– Nie mam się do kogo z tym zwrócić. – Wieszcz usiadł ostrożnie w fotelu, krzywiąc się przy tym niemiłosiernie. Był zmęczony porodem, obolały na całym ciele, przespał się może dwie godziny. Panował nad sobą resztkami sił. – Nie powinienem cię wciągać w swoje prywatne waśnie – westchnął cicho, zawstydzony swoją słabością. Dumne elfy z reguły trzymały dystans i nie lubiły uzewnętrzniać swoich uczuć nawet najbliższym im osobom.

– Nie wygłupiaj się, w końcu od tego są przyjaciele. – Maleństwo przytulone do jego ciepłej piersi spało w najlepsze. Czuło się bezpiecznie w ramionach tego mężczyzny, który zaakceptował je od razu, bez najmniejszego wahania. Wyczuło szlachetność myśli i uczuć, mimo że niewiele jeszcze rozumiało. Hiral bowiem urodził się empatą i czytającym w myślach, jakiego jeszcze nie znał świat Amalendu. Przewrotna natura zabierając mu wzrok, wyrównała to obficie innymi talentami. Chłopczyk nie wiedział, że właśnie widział swojego smutnego, zatroskanego ojca oczami Nirmala. Od tej pory właśnie w ten sposób miał poznawać otaczającą go rzeczywistość. Jego niezwykłe, błękitne źrenice, obojętne na świat zewnętrzny,  przeznaczone były do oglądania dusz, uczuć i myśli innych istot. Na razie jednak nikt nie zdawał sobie sprawy z jego niezwykłych zdolności.

Elf ze zdumieniem obserwował śpiącego beztrosko malucha, który w obecności Rajita tak bardzo się awanturował, jakby ktoś obdzierał go ze skóry, teraz zaś wyglądał jak słodki aniołek. Zaczął się wcześniej nawet martwić, czy aby coś go nie boli. Nie miał pojęcia, jakim cudem wystarczyło zaledwie jedno dotknięcie księcia, by się uspokoił. Doszedł jednak do wniosku, że dziecko zwyczajnie się zmęczyło.

– Potrzebuję miejsca, w którym będę mógł zamieszkać z synkiem. Nie chcę jednak, aby Rajit wiedział, gdzie przebywam. Obawiam się też reakcji Lakshmana. Ostatnio tak dobrze się między wami układało, jak się dowie, że mi pomogłeś, może się wpaść w szał, a wszyscy wiemy, jaki bywa porywczy. – Chandi nerwowym ruchem zmierzwił na głowie platynowe pasma.

– Tym się nie przejmuj, najwyżej usmażę mu ten jadowity język i skore do awantur pięści – odezwał się zupełnie beztrosko Nirmal, który od kiedy dysponował ognistą bronią, choć niezupełnie umiał nad nią panować, poczuł się jakoś pewniej. – A potem zjem na chrupko. – W umyśle chłopaka, zupełnie nieadekwatnie do sytuacji, pojawił się właśnie obraz opalonego na złocisty brąz nagiego ciała męża. Nie miałby nic przeciwko takiej kolacji, podanej na jedwabnych, białych prześcieradłach.

– Masz jakiś pomysł? – zapytał nieco zdezorientowany elf, widząc dziwne błyski w oczach przyjaciela.

– Właściwie to tak. – Nirmal podrapał się po wysuniętej brodzie. – Mieliśmy takiego wujka marynarza, strasznego oryginała. Zostawił w spadku mojej rodzinie dom na Mazurach, tyle że na strasznym odludziu. Jedyni sąsiedzi to paskudne ropuchy, jeże, trochę dzikich kaczek i innej leśnej zwierzyny. Pijawki wyglądają tam jak węże. – Wzdrygnął się na samo wspomnienie wijącego się w jeziorze paskudztwa. – Przydałby się tam teleport, żebyś mógł się swobodnie przemieszczać w razie potrzeby. Chodź! – Wziął mężczyznę za rękę i pociągnął do parku, w kierunku najbliższej płyty. Ze zdumieniem zauważył, że razem z nimi stanęło na niej rozpuszczone kocisko Chandiego, zwane pieszczotliwie Kocurkiem.

– Chyba chce wybrać się z wami. Będzie miał hultaj na co polować. – Uśmiechnął się chłopak, patrząc na ocierającego się o ich nogi z błogą miną na wąsatym pyszczku zwierzaka.

– Ten leń? – Wieszcz popatrzył na kota z politowaniem. – On potrafi jedynie żebrać pod stołem o mięso. Choć, trzeba przyznać, robi to z wdziękiem.

W ułamku sekundy znaleźli się na drugim końcu Polski. Przed nimi, na brzegu sporego jeziora stał niewielki, drewniany dom, kształtem do złudzenia przypominający dalekomorski jacht  z zamierzchłych czasów. Otaczał go bujny, na wpół dziki ogród, ogrodzony prostymi balami, świetnie komponującymi się z otoczeniem.

– Nie będziesz się bał zostać tu sam z dzieckiem? – Nirmal poprowadził go wysypaną żwirkiem ścieżką prosto do drzwi. Miały zabawną kołatkę z trupią czaszką, trzymającą w krzywych zębach ropuchę.

– Mam nadzieję, że jest tu prąd. – Chandi rozglądał się ciekawie po całkiem nowocześnie umeblowanym domu. – Posiadam kota obronnego jakby coś. – Wskazał na prężącego się dumnie Kocurka, obwąchującego wszystkie kąty.

– Oby ta niecnota obroniła cię chociaż przed myszami. – Położył na łóżku, w przestronnej, widnej sypialni Hirala, który od razu otworzył oczka, zaczął się energicznie wiercić, wygrzebując się z kocyka i z zadowoleniem włożył sobie do buzi palec u nogi.

– Zadziwiająco czysto, pachnie świeżością i żywicą. – Elf był mile zaskoczony. Domek nie tylko okazał się bardzo ładny i przytulny, ale też posiadał wszystkie niezbędne sprzęty oraz udogodnienia. Składał się z dwóch sypialni, niewielkiego saloniku z balkonowym oknem wychodzącym na taras, przestronnej kuchni i łazienki.

– Mama przyjeżdża tu przynajmniej raz w miesiącu. Sprząta, robi niezbędne zakupy i godzinami moczy kija w jeziorze. Jest zapaloną rybaczką. – Nirmal zastanawiał się, czy on też potrafiłby dokonać tego, co gruchający do siebie chrześniak. Zauważył, że dzieci Amalendu są o wiele sprawniejsze fizycznie od ludzkich. Być może była to kwestia genów. Taka niezwykła giętkość dawała niezłe perspektywy w łóżku. Zarumienił się pod wpływem swoich myśli, przez tego niewyżytego Lakshmana ostatnio miał w głowie tylko o jedno – być przygniecionym do materaca przez gorące i chętne ciało. Dwudniowy post nieco go ogłupił.

– Czegoś ty taki czerwony? Denerwujesz się, co powiesz mężowi? – Chandi z wielką ulgą na twarzy położył się obok dziecka. – Tylko na momencik – mruknął cicho i po kilku sekundach spał jak zabity, a gruchający do siebie maluch zaczął bawić się jego włosami.

– Chyba nic się nie stanie, jak zrobię zakupy, co? – zapytał sam siebie książę. Przykrył obu kocem i pogładził czule blady policzek przyjaciela. Jego twarz nawet teraz wyglądała na smutną i cierpiącą. – Obaj potrzebują trochę rzeczy i prowiantu. Muszę też zawiadomić mamę, żeby nie zeszła na zawał, jak ich zobaczy.

– Mruu… phch… – odpowiedział mu z mądrą miną Kocurek, myjąc sobie szorstkim językiem jedyną białą łapkę. Co prawda był na wsi, ale szlachectwo zobowiązywało do nienagannego wyglądu w każdej sytuacji. Od kiedy zamieszkał ze swoim panem w zamku, czuł się co najmniej jak hrabia i nabrał wielkopańskich, a raczej wielkokocich manier.

***

Lakshman właśnie siedział w gabinecie, tupiąc niecierpliwie nogą. Czekał na wieści od nieznośnego męża, który na wieść o urodzeniu się przyszłego chrześniaka, zniknął bez śladu. Zastanawiał się, co znowu narozrabiał Rajit, który często najpierw działał, a potem myślał. Po chwili rozległo się ostrożne pukanie i strapiony, wampirzy lord wszedł do gabinetu, nie czekając na zaproszenie.

– Ty się nigdy nie nauczysz manier! – warknął władca, bo w tym momencie zabolała go, uderzona poprzedniego dnia przez tego nabuzowanego nie wiadomo czym drania, szczęka.

– Wybacz, Panie. – Rajit wiedział, kiedy przybrać pokorną minę oddanego sługi. – Przepraszam za moje zachowanie, było karygodne.

– Ty mi lepiej powiedz, co się stało? – Wskazał przyjacielowi wygodny fotel obok biurka. Widział, jak zaciska dłonie w pięści, by się opanować, a powieki drżą mu nerwowo.

– Nie wiem, od czego zacząć…

– Najlepiej od początku – Lakshman znał Rajita bardzo długo, ale nigdy, nawet w czasie najzaciętszych bitew, nie widział go tak wyprowadzonego z równowagi.

– Hm… Chandi stracił rozum, nie chce oddać tego kalekiego stworzenia… Obraził się i chyba przestał mnie kochać… Może ty mu przetłumaczysz, że mam rację…– Jąkając się, na przemian bladł i czerwieniał. Opowiedział całą historię, nadal zupełnie nie rozumiejąc, czym zawinił. – Chciałem go chronić… Tylko by cierpiał, patrząc na tę pustooką istotę…

– Rajit! Ty żałosny, popierdolony kretynie! Jak możesz nazywać tak swojego syna?! – Władca nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał. Cud, że go na miejscu szlag nie trafił. Zerwał się z fotela, uniósł mężczyznę za ramiona i zaczął nim potrząsać niczym kukiełką. – To nie jakaś istota, ale żywe dziecko. Twoje dziecko! Zamiast wesprzeć w trudnej chwili swojego męża, którego podobno tak kochasz, zostawiłeś go samego z problemem i uciekłeś! Nędzna kreaturo, zastanów się choć na moment nad tym, co się wypsnęło z twojej parszywej gęby!

– Ale ja chciałem mu pomóc, widziałem, jak cierpi na widok tego mutanta. Gdybyśmy go od razu oddali, za miesiąc czy dwa na pewno zapomniałby o całej sprawie. Nie mogłem pozwolić, by poświęcił mu swoje życie. – Rajit tłumaczył jak umiał najlepiej swoje racje. – Przecież to coś nie jest niczego świadome.

– Nie wiem, czy cię zabić, czy współczuć? – Lakshman opadł bezsilnie na fotel, puszczając bezceremonialnie na posadzkę bałwana, który był, o zgrozo, jego przyjacielem. Do pewnego stopnia rozumiał tok myślenia dumnego lorda. Wampiry miały bardzo mało dzieci i żyły przez wiele wieków. Bystry umysł, wewnętrzna moc, silne i urodziwe ciało były przez nie wysoko cenione. Każde dziecko posiadające te cechy stanowiło o wielkości klanu. Małżeństwa pomiędzy gatunkami były niemile widziane, a początkowo wręcz zabronione z powodu nieprzewidywalnych skutków. Natura w takich wypadkach szalała, tworząc niepokojące mutanty, zwane pogardliwie Mieszańcami. Wielu z nich było cenionymi obywatelami Amalendu, ale przywódcy klanów nigdy nie chcieli ich zaakceptować. Władca zawsze myślał, że Rajit był jednym z tych postępowych wampirów, które chciały zmienić niesprawiedliwe prawa. Okazało się jednak, że jego zaangażowanie w tę sprawę było całkiem powierzchowne.

– Wynoś się i ochłoń! Przemyśl wszystko, zanim ponownie porozmawiasz z Chandim! – Lakshman wskazał mu drzwi. Zrozumiał, że dopóki mężczyzna sam nie pojmie ogromu swojego błędu, okrucieństwa swojego zachowania, nawet najmędrsze słowa nic tu nie wskórają. Rajit tkwił w starych tradycjach głębiej, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać.

***

Rajit widząc, że władca zupełnie go nie zrozumiał, odwrócił się i powłócząc nogami, powlókł się do głównego holu, skąd teleportował się do swego zamku. Liczył, że taki doświadczony wampir jak Lakshman pomoże mu rozwiązać problem z mężem. Był ogromnie zaskoczony jego reakcją. Niby co takiego złego powiedział? Chciał jedynie uchronić ukochanego przed strasznymi skutkami pochopnej decyzji, wynikającej z odruchu szlachetnego serca. Bał się spotkania z rozjuszonym Chandim, ale uznał, że lepsze to niż targająca jego duszą niepewność. Delikatnie położył rękę na klamce. Na gwałt potrzebował odwagi, przecież był mężczyzną, wampirzym lordem.  Odchrząknął, dając znać o swojej obecności i  stanowczo otworzył drzwi do sypialni. Była pusta, przez szeroko otwarte okno wpadały zimne podmuchy porywistego wiatru. Na łóżku zobaczył skłębioną pościel, noszącą jeszcze ślady porodu w postaci krwi. Dotknął ręką prześcieradeł, nie pozostała w nich  już ani odrobina ciepła.

– Gdzie jesteś? Dokąd cię zaprowadziła twoja duma i upór? – Miał zamiar udać się na poszukiwanie męża, kiedy o szyby zabębnił deszcz. Sięgnął do klamki, by zamknąć okno. Rzucił okiem na zewnątrz, coś tu się cholernie nie zgadzało. Gdzie się podziało to przeklęte drzewo, które miało czuwać nad ich potomkiem?! Wnet poczuł, jak włosy jeżą mu się na głowie, a po plecach zaczął pełznąć lodowaty dreszcz. Wychylił się mocno i z przerażeniem zauważył przewrócony, potężny pień zupełnie pozbawiony liści, straszący nagim szkieletem niczym wielowiekowy trup. Powykręcane korzenie, o dziwo, nadal tkwiły końcami w ziemi. Rajit wiedział, jak wiele to drzewo znaczyło dla elfa, miało być kołyską ich syna, połączyć dziecko z naturą. Serce zaczęło gwałtownie pompować krew, poczuł, jak coś dławi go w gardle.

– Nieeee…!! – Pełen rozpaczy, chrapliwy niczym u konającego z bólu krzyk, słychać było na wiele mil od zamku. Został sam, być może na zawsze. Jego ukochany mąż wybrał pustooką istotę zamiast niego i opuścił ich dom.

……………………………………………………………………….

betowała Kiyami

Znamię ciemności 43

Medycy popatrzyli po sobie, nie bardzo wiedząc, jak zareagować. Woleliby, żeby lord Rajit był obecny, kiedy będą pokazywać maleństwo wieszczowi. Bali się jego reakcji na kalectwo synka. Elficki lekarz podszedł do Chandiego z kubkiem parujących ziół na uspokojenie. W tym czasie wampir posłał wystraszoną służącą po pana domu. Mężczyzna popatrzył nieufnie na lekarstwo i odwrócił głowę.

– Chcę zobaczyć moje dziecko! Natychmiast!

– Proszę chwilę zaczekać, zaraz przyjdzie pana mąż. – Elf starał się, jak mógł, uspokoić pacjenta, będącego już na granicy histerii. Stosując ostrożnie leczniczą magię, próbował dodać mu otuchy. Jednak na nic to się nie zdało. Obaj medycy nie docenili desperacji Chandiego. Zadziwiająco zwinnie, jak na osobę w jego stanie, poderwał się z łóżka i, chwiejąc się na nogach, wziął kwilącego maluszka na ręce. Nieco przecenił jednak swoje siły, wnet zakręciło mu się w głowie. Bojąc się upuścić dziecko, położył się z powrotem, na brzuchu kładąc sobie synka. Zaczął rozwijać kocyk niecierpliwymi, drżącymi dłońmi. Po chwili miał w ramionach wiercącego się energicznie golaska. Zaczął go uważnie oglądać.

– Masz różowe stópki – ucałował obydwie – silne nóżki i rączki, tłuściutki brzuszek i czarne włoski po tatusiu. Właściwie nos i brodę też macie podobne. Wyglądasz, jakbyś czegoś szukał. – Małe usteczka błądziły po jego koszuli, głośno mlaskając. Jak na razie wszystko było w idealnym porządku, noworodek wydawał się zdrowy i śliczny. Według Chandiego z całą pewnością był najpiękniejszym dzieckiem na świecie. Młody mamuś nieco się uspokoił, nie rozumiał tylko, co tak zdenerwowało lekarzy.

– Jesteś najsłodszym słodziaczkiem – zagruchał do maleństwa, które wsłuchane w znajomy rytm serca zaczęło układać się do snu. – Nie tak szybko, pokaż jeszcze oczka. Coś musiałeś przecież po mnie odziedziczyć. – W tym momencie chłopczyk jakby rozumiejąc słowa wieszcza, rozchylił zaciśnięte powieki, a ten zbladł niczym płótno. Serce ścisnęło mu się boleśnie. Nawet nie zdawał sobie sprawy, że po ściągniętej niewyobrażalnym cierpieniem twarzy płyną mu łzy.

– Biedna kruszynko, to moja wina. Nie powinienem zadawać się z wampirem, od początku czułem, że to zły pomysł. Dosięgła cię klątwa mieszańców. – Przytulił delikatnie do siebie dziecko, które wyczuwając jego nastrój, natychmiast zaczęło cicho płakać.

W tym momencie zadudniły na marmurowej posadzce czyjeś szybkie kroki. Rajit został wyrzucony z sypialni godzinę wcześniej, nie potrafił podczas przedłużającego się ciężkiego porodu zachować zimnej krwi i tylko przeszkadzał zdenerwowanym medykom. Teraz skakał po trzy schody naraz, poganiany przez służącą. Wiedział, że ma syna, nikt jednak nie chciał mu powiedzieć, co było nie w porządku. Zdawał sobie sprawę, że związek z elfem niesie pewne niebezpieczeństwa, ale, nieprzytomnie zakochany, odsuwał daleko od siebie wszelkie mroczne wizje. Miał przy sobie ukochanego, w którym widział słońce, księżyc i gwiazdy. Każdego, kto próbował się wtrącać w jego małżeństwo, ostro odprawiał oraz zrywał z nim wszelkie kontakty. Nie dopuszczał do siebie myśli, że może ich dosięgnąć legendarna klątwa.

Wpadł do komnaty jak burza. Zobaczył bladą, ściągniętą bólem twarz Chandiego, wpatrującego się w kwilące maleństwo i zrozumiał, że czekają go ciężkie chwile. Partner był dla niego na pierwszym miejscu, więc najpierw zwrócił się do wieszcza. Nawet nie spojrzał na łkającego synka.

– Kochanie, cokolwiek się stało, poradzimy sobie. – Ujął zimne dłonie i zaczął je rozcierać. – Jak się czujesz?

– Co my teraz zrobimy? On jest taki maleńki i bezbronny. Powinniśmy pozostać przyjaciółmi, tak jak nakazywał mi instynkt. – Usiadł na łóżku i rozchylił kocyk. Chłopczyk przestał płakać i otworzył zaciśnięte powieki. Jego tęczówki nie przypominały mętnych, szklanych kulek jak u większości niemowląt. Były lśniące, błękitne niczym letnie niebo. Wyglądały jak górskie kryształy, czyste i nieskalane w swoim pięknie. Miały jednak jeden mankament – nie posiadały źrenic. Wampir zachwiał się, jakby uderzył w niego piorun. Dziecko było niewidome i takie miało pozostać przez resztę życia. Świat zazgrzytał, zatrząsł się w posadach i runął mu na głowę. Wszystko stało się niewyraźne, oddalone.

– Na krwawych bogów! – Poszarzał na twarzy, a kącik oka zaczął mu drgać. To nie mogła być prawda, na pewno śnił. Uszczypnął się kilkakrotnie w udo.  Ten pustooki niczym jakaś jaskiniowa ryba potworek nie mógł być jego potomkiem! Ktoś go podmienił! Jak bardzo musiał być zawiedziony Chandi, tak bardzo czekał na maleństwo.

– Rajit… – wyszeptał elf, któremu bardzo nie podobało się długie milczenie męża i gniewna mina. Zupełnie inaczej wyobrażał sobie jego reakcję. Widział nieraz, jak hołubił cudze dzieci i czytał im bajki. Niczym lew walczył o prawa dla mieszańców. Czyżby w przypadku własnego syna miał wątpliwości? Co innego zaakceptować mankamenty u kogoś obcego, a co innego we własnej rodzinie. Coś zimnego zacisnęło się wokół jego serca.

– Nie martw się – wampir zupełnie błędnie odczytał jego uczucia – możemy mieć jeszcze inne, zdrowe dzieci. – Wyciągnął w stronę doktora rękę z wiercącym się zawiniątkiem, zupełnie jakby to był nic niewarty pakunek.

– Co ty powiedziałeś?! – Chandi wyrwał mu z rąk chłopczyka i przycisnął obronnym ruchem do piersi. Patrzył na stojącego przed nim sztywnego mężczyznę, jakby go widział po raz pierwszy w życiu. Dawno temu słyszał od matki, że wampiry, zwłaszcza z arystokratycznych rodów, pozbywały się kalekich dzieci, ale jakoś w to dotąd nie wierzył. Mogły mieć tylko dwoje i pragnęły, by były idealne, z jak najwyższym poziomem mocy. Nigdy jednak nie podejrzewał męża o takie zapędy. Gdzie się podziały jego czułość i szlachetne serce? – Oszalałeś, prawda? Piłeś coś dziwnego?

– Spokojnie, kochanie, takie rzeczy czasem się zdarzają. Oddajmy go egzekutorom, zanim się przywiążemy. – Głos Rajita był zimny, zupełnie wyprany z emocji.  Sprawiał wrażenie, jakby słowa męża do niego nie docierały, jakby pod wpływem szoku zamknął się w swoim świecie, gdzie nikt nie miał dostępu. – Jest jak zwichrowana roślinka, niczego nie poczuje.

– Czy ty właśnie powiedziałeś, że chcesz się pozbyć naszego dziecka jak zepsutej zabawki?! – wrzasnął wściekle elf. Zachowanie Rajita przechodziło jego zdolność pojmowania. Ten pozbawiony sumienia dupek chciał niczym starożytni Spartanie zrzucić swoją porażkę w głęboką przepaść. Bezduszny krwiopijca pewnie wstydził się własnego potomka.

– Jak się zastanowisz, sam przyznasz mi rację… – Okrzyk męża nie zrobił na nim żadnego wrażenia. Za jakiś rok mają szansę wziąć w ramiona prawdziwe dziecko, nie jakiegoś mutanta. Musiał tylko jakoś przekonać do tego elfa, ale nie mógł otworzyć ust. Szczęki miał dziwnie sztywne. Skamieniały?

Ze zdziwieniem poczuł, że zaczyna się topić jak bryła lodu w słońcu. W jego wnętrzu wszystko zawrzało. Zakipiało. Czym sobie zasłużyli na taką karę?! Jakie bóstwo obrazili?! Musiał się gdzieś wyładować, inaczej wybuchnie i zostanie z niego jedynie kupka popiołu. Bez słowa odwrócił się na pięcie i wybiegł z komnaty.

***

Chandi patrzył, jak zatrzaskują się za nim drzwi i zatrząsnął się z gniewu. Ten cholerny śmieć go zlekceważył, odrzucił ich dziecko, jakby było bezwartościowym przedmiotem. Nie przebaczy mu tego nigdy. Wyrwie z plugawego krwiopijcy serce z korzeniami, choćby miał paść trupem. Nie miał zamiaru ani chwili dłużej zostać w tym zamku i paktować z wrogiem.

– Wyjdźcie, chcę zostać sam! – warknął na struchlałych lekarzy, którzy nie spodziewali się tego rodzaju kłótni miedzy kochającym się przecież małżeństwem, czego na co dzień widzieli liczne dowody. Liczyli raczej, że będą się wzajemnie wspierać, by jak najlepiej wychować malucha. Na świecie żyło przecież wielu niewidomych ludzi i jakoś sobie radzili ze swoim kalectwem. A wampiry i elfy miały nad nimi sporą przewagę – o wiele silniejsze, lepiej rozwinięte zmysły, które w tym wypadku mogły bardzo pomóc.

– Ale… – Elficki medyk próbował podjąć delikatny temat. – Dziecko…

– Precz! Ale już! – ryknął Chandi, a synek zawtórował mu podnosząc lament. Obaj mężczyźni umknęli z komnaty, omal nie potykając przez wysoki próg. Doszli do wniosku, że obaj świeżo upieczeni ojcowie muszą trochę ochłonąć.

Kiedy tylko wyszli, wieszcz wstał na chwiejnych nogach i zaczął się ubierać. Musiał znaleźć dla siebie oraz synka nowy dom. Zszedł powoli po schodach, mocno tuląc do siebie malucha, który kręcił ciemną główką, nasłuchując szpiczastymi uszkami.

– Zabierzemy, co do nas należy i w drogę. Poprosimy o pomoc wujka Nirmala. – Zszedł stromymi schodami prosto do ogrodu, otarł pot z bladego czoła i usiadł na trawie pod Drzewem Życia. Zaczął kołysać synka i nucić mu jego Pieśń. Dziecko słuchało szumu liści, błękitne oczka miało szeroko otwarte. Przestało żałośnie popiskiwać, a jego buzia się rozpogodziła.

– Nadam ci imię Hiral – serce z mojego serca. A ponieważ potrzebujesz kołyski… – Zerwał jedyny owoc wiszący na drzewie, przypominający kształtem głóg, tylko że w turkusowym kolorze. Włożył go do kieszeni z bladym uśmiechem na ustach. Przerażona, nieośmielająca się podejść bliżej służba, obserwowała z daleka jego ruchy. Zauważyła, że kiedy wstał, liście na Drzewie Życia zaczęły żółknąć i schnąć, jakby nagle nadeszła jesień. Kiedy elf stanął na platformie do teleportacji, ogromny pień, pozbawiony już zupełnie swojego bujnego odzienia, runął z głuchym łoskotem na ziemię, a stojące w pobliżu wampiry odskoczyły przerażone. Poczuły, jak potężna magia ulega rozproszeniu. Miały wrażenie, że razem z nią opuściło ich szczęście.

***

Tymczasem Rajit gnał niczym siedem ognistych smoków przez ogromny park otaczający zamek Lashmana, choć nie do końca miał pojęcie po co. Sam pęd spowodował, że zaczęło mu się rozjaśniać w głowie. Alejka była odludna i słabo oświetlona. Kilkakrotnie uderzył pięścią w mijane drzewa, które zawsze kojarzyły mu się z niepokornym elfem. Zamotany w swoje myśli i zaślepiony rozsadzającą go złością na niesprawiedliwy los, nie zauważył idącego wolnym krokiem mężczyzny. Łupnęło, kiedy obaj upadli na kamienną ścieżkę.

– Jak łazisz, ślepy kretynie! – rozległo się nieprzyjazne warknięcie. Skądś znał ten głos. Rajit właśnie miał przeprosić, kiedy dotarło do niego maleńkie słówko ,,ślepy”. Brutalnie przerwało mocno już nadwyrężoną tamę samokontroli, która ledwo się trzymała się w ryzach i wyzwoliło potężną lawinę szalonej wściekłości, której już nie był w stanie zatrzymać. Oczy mężczyzny zabłysły jak u wilka, a kły i szpony wysunęły się na pełną długość.

– Z-zabiję cię…! – Świat stał się cały czerwony. Zmiażdżyć, rozszarpać, wypić krew – to jedyne, co kołatało się teraz w jego otumanionej gniewem głowie. Skoczył do przodu z szybkością pantery. W tej chwili naprawdę był potworem, którym w mrocznych wiekach wieśniacy straszyli dzieci i składali mu krwawe ofiary. Nie zdawał sobie sprawy, jak irracjonalne było jego zachowanie.  Jedna niegrzeczna uwaga spowodowała wybuch agresji, o jaką nikt by go nie podejrzewał. Na szczęście jego przeciwnik nie był żadnym łamagą, walnął go pięścią w szczękę, aż zadudniło. To podnieciło Rajita jeszcze bardziej.

– Zaraz przerobię cię na galaretę! – W powietrzu rozszedł się zapach krwi, nieważne, że jego własnej, obficie płynącej z rozciętej wargi. Wciągnął głęboko upojny aromat i zaatakował szponami, z lubością czując, jak napięte mięśnie ustępują. Usłyszał zgrzyt kości.

– Kompletnie ci odwaliło?! – Lakshman z początku tylko się bronił, nie chcąc zranić zdurniałego z nieznanego mu powodu przyjaciela.  Zaskoczony jego gwałtownością, zagapił się, co zaowocowało paskudną raną na ramieniu.

– Wrr… hhrr… phhy… – Rajit wydawał z siebie nieartykułowane dźwięki i zachowywał się jak oszalałe z bólu zwierzę. Zadawał ciosy na oślep, młócąc bez ładu i składu rękami, większość z nich trafiała w próżnię.

– Nosz kurw… – Władca niespodziewanie dostał w nos, co przeważyło szalę jego cierpliwości. Wyprowadził kilka potężnych ciosów, nokautując mężczyznę i całkowicie pozbawiając go przytomności. Zawołał na strażników, którzy właśnie biegli mu na pomoc, zwabieni odgłosami awantury. Kazał im wrzucić swojego przeciwnika do jakiejś pustej celi w zamkowych lochach. Potrząsając głową, ruszył w stronę domu. Miał nadzieję, że Nirmal będzie coś wiedział na temat problemów Rajita. Musiały być niemałe, sądząc po sile jego reakcji.

***

Nirmal w tym czasie miał na głowie drugą, równie wściekłą i zawziętą połowę rozpadającego się na jego oczach związku. Kiedy zjawił się blady niczym płótno Chandi z maluchem na rękach, wystraszył się nie na żarty. Sądził, że właśnie odpoczywa po ciężkim porodzie pilnowany przez medyków i rozpieszczany przez męża. Tymczasem elf przypominał raczej gradową chmurę, z której od czasu do czasu padały błyskawice, rażąc niczemu niewinnych przechodniów.

– Potrzebuję jakiegoś tymczasowego schronienia, dopóki sam czegoś nie wymyślę – rzucił chłodnym, wyniosłym tonem.

– Ale… – Nirmal doskonale wiedział, że doprowadzony do ostateczności przyjaciel zamieniał się w sopel lodu. Coś było wyraźnie nie w porządku. Postanowił delikatnie wybadać sytuację. – Mogę zobaczyć mojego chrześniaka? – Zdumiony, zobaczył jak elf zamyka w ramionach owiniętego w kocyk noworodka obronnym gestem, zamiast z dumą pochwalić się synkiem.

– Jest tylko mój, nikt nie będzie nazywał go pustookim potworem! – warknął, jakby nie do końca zdawał sobie sprawę, z kim rozmawia. Wiedział tylko, że musi znaleźć bezpieczne miejsce, gdzie będzie mógł ukoić swój ból i spokojnie wychować malucha.

– Chandi, to ja, twój przyjaciel Nirmal-kuternoga. – Zbliżał się powoli do chwiejącego się z wysiłku elfa. Widać było, że trzyma się resztkami sił. – Moi ludzcy rodzice przygarnęli mnie mimo mojego kalectwa i kochali nie mniej niż swoje dzieci.  – Ten moment wybrał sobie maluszek, by otworzyć zaspane oczka i cicho zakwilić.  Chłopak zadrżał na widok pustki w jego oczach. Biedna kruszynka będzie miała ciężkie życie. Delikatnie pogłaskał czubkami palców czarne loczki na miękkim czółku.

– Witaj na świecie, śliczny kwiatuszku. – Uśmiechnął się przez łzy do maleństwa, a w jego błękitnych oczach zabłysła nagle iskierka.  – Przewidziało mi się? – Otworzył ze zdumienia niemądrze usta.

……………………………………………………………………………………

betowała Kiyami